Zbliża się wieczór. Siedzę w poczekalni szkoły tańca. Popijam kawę, słucham książki na „ipodzie”. Wczoraj napisałam, że czas się zatrzymać. Zwolniłam, świat się nie zawali, jeśli trochę czasu poświęcę samej sobie. Poszłam na jesienny spacer. Olympia wygląda pięknie o tej porze roku. Rano zamglona, wszystko widać jak przez filtr. Na ogół pada deszcz, co też ma swój urok. Tak sądzę – wbrew utyskiwaniom znajomych. Zazwyczaj jest pochmurno, dzisiaj po południu wyjrzało słońce, a ja po raz kolejny westchnęłam z zachwytu. Zrobiłam trochę zdjęć – znowu komórką (decyzja o przechadzce była spontaniczna). Wiem, że nie oddadzą one tego, co chciałam uchwycić, zresztą zobaczcie same/sami 🙂
Olympia
Moje miasto/a
Moja nieoczekiwana emigracja miała swój początek ponad 11 lat temu. Nieoczekiwana, bo miała być tylko kilkumiesięczną przygodą. Do tej pory nie wiem, czy to przygoda na całe życie, czy tymczasowa zmiana. W każdym razie od prawie 10 lat (w styczniu) mieszkam w Olympii. Przez pierwsze parę lat Olympia była tylko kolejnym miastem na mojej drodze, ale od jakiegoś czasu jest moim miastem – tak jak Warszawa. Te dwa miasta, jedno ogromne, drugie niewielkie zajmują w moim sercu spory zakątek. Nie wiem, czy tu pozostanę, wiem jednak, że nawet jeśli kiedyś się przeprowadzę, Olympia na zawsze pozostanie mi w pamięci.
Wielokrotnie spacerowałam po O. z dziećmi i P. Nie miałam jednak okazji zwiedzić jej po swojemu. Zatrzymać się, sfotografować mural, wypić kawę, pomyśleć, wejść do sklepu z bibelotami. Dzisiaj jednak było inaczej. Zaparkowałam na dwugodzinnym darmowym parkingu i poszłam na spacer. W Starbucks zamówiłam kawę na wynos i pogryzając bezglutenowe ciasteczka zatrzymywałam się przed wystawami, wchodziłam do sklepów, robiłam zdjęcia. Na spokojnie, bez pośpiechu, bez zmartwień, w promieniach słońca. Muszę to powtórzyć, prawie padła mi bateria w telefonie i biedaczek się zawiesił. Następnym razem będę przygotowana 🙂
Zdjęcia nie są najlepszej jakości, ale jakom rzekła wcześniej, zrobione zostały smartfonem.
Luty
Niemożliwe, że mamy luty. Kiedy, jak? Czas płynie obłędnie szybko. Na okoliczność lutego znalazłam fajne przysłowie: Czasem luty się zlituje, że człek niby wiosnę czuje, ale czasem tak się zżyma, że człek prawie nie wytrzyma. U mnie dość wiosennie, w ciągu dnia 8-10 stopni C, a ja jeszcze nie umieściłam zdjęć około-świątecznych. Uczynię to, jak tylko poradzę sobie z pewnymi problemami technicznymi. Ostatnie miesiące były bardzo intensywne. Mieliśmy gościa, z którym wybieraliśmy się na bliższe lub dalsze wycieczki, regularnie chodziliśmy na basen i przyjęcia świąteczne. J. i D. rozpoczęli przygodę z hip-hopem. Uznałam, że taniec dobrze im zrobi, bo moje dzieci to wulkany energii. W ostatnim tygodniu musieliśmy troszkę zwolnić tempo, bo J. dostała grypy. Wszyscy zresztą złapaliśmy jakiegoś wirusa. Moim zdaniem jest za ciepło, choć niektórzy moi sąsiedzi zgodnie twierdzą, że bardzo marzną. Mnie się marzy ochłodzenie, stanowczo lepiej się czuję z chłodniejszym klimacie. Nie dla mnie Arizony i Brazylie, a wakacje w Skandynawii to byłoby to 🙂
Od paru miesięcy mam fajny telefon (zawsze miałam najprostsze modele) i strzelam nim fotki jak widzę coś wartego uwagi.
Spacerkowo osiedlowo:
Mój samochodzik (moja sąsiadka powiedziała, że zamarznięte na szybie wzory przypominają jej ławice ryb):
Priest Point Park:
Tumwater Falls:
Moje miasto jest naprawdę ładne. Tutaj każda pora roku ma swój urok. Zimą, jeśli aura dopisze 😉 i mamy śnieg (co nie zdarza się często, bo ciepłe prądy znad Pacyfiku (lodowatego tutaj zresztą) robią swoje), jest po prostu bajecznie. Często wtedy nie ma prądu, zdarza się, że zamykają szkoły i urzędy i mamy labę 😉 Jesienią jest kolorowo, króluje złoto i głęboka czerwień oraz brązy i zieleń (nie na darmo Stan Waszyngton nazywany jest wiecznie zielonym), wiosną jest soczyście zielono i mamy sporo kwiatów, latem: zieleń, kwiaty, słońce, czasem złoto (jak słońce popali niepodlewane przez nikogo skwerki – większość, przynajmniej w mieście nawadniają zraszacze).
W Tumwater Falls Park można obserwować spływ łososi. Jest sporo małych parków i placów zabaw. Na prawie każdym placu zabaw jest toaleta (znam tylko jeden placyk bez tego przybytku). To czego mi brakuje to ogromnych parków typu Łazienki Królewskie, Park Ujazdowski czy Ogród Saski. Priest Point Park jest naprawdę duży, ale dość dziki. W jednym z parków kilka lat temu pewna pani, która wybrała się na spacer ze swoim jamniczkiem, spotkała pumę. Dość często się zdarza, że jadąc samochodem, trzeba się nagle zatrzymać, bo ulicą kroczy sarna.